Tak idealistyczne podejście do zawodu jest dziś wśród młodych aktorów rzadkością. Do tego wielki talent, który sprawia, że wiarygodny pozostaje w skrajnie odmiennych rolach. Z Jakubem Gierszałem rozmawiam o wartości kina, przekraczaniu własnych barier oraz o współczesnej i PRL-owskiej Warszawie klubów disco z najnowszej produkcji Agnieszki Smoczyńskiej „Córki Dancingu”.
Na dużym ekranie oglądamy Cię systematycznie, ale fani muszą jednak cierpliwie czekać na kolejne filmy z Twoim udziałem. Kiedy się już pojawiasz, robisz to w dość spektakularny sposób, zazwyczaj charakterystycznymi i dobrymi rolami. Te role znajdują Ciebie, czy to Ty szukasz takich produkcji, które są wyzwaniem i spełniają Twoje oczekiwania?
Staram się przede wszystkim zwracać uwagę na potencjał, który zawiera się w danym filmie, zaczynając od scenariusza i reżysera, który chce film zrealizować. To bardzo ważne z kim i w jakim otoczeniu się pracuje, jeśli chodzi o wszelkie działania artystyczne. Myślę, że w nieodpowiednim dla nas otoczeniu dość łatwo jest stracić czujność, chodzić na zbyt duże kompromisy lub zapomnieć o tym, co tak naprawdę istotne jest w tym, co robimy. Dlatego w każdym projekcie szukam elementu, który wydaje mi się ważny, czasem odważny, wręcz szalony, przez co potencjalnie mogę zwiększyć szanse na dołożenie się do rozwoju kina – medium, które traktuję z prawdziwa pasją. Oczywiście to jest założenie idealistyczne, a w życiu bywa różnie, czasem biorę udział w projektach ze względu na ich potencjalny „sukces”, ze względu na „nazwiska” albo z powodów marketingowych. Myślę, że nie ma co się oszukiwać co do roli aktora w filmie; jego możliwości, tak jak jego odpowiedzialność za film, są ograniczone.
A jak było z „Córkami Dancingu”? Słyszałam, że na początku w ogóle nie byłeś przekonany do koncepcji filmu. W końcu jednak widzimy Cię na ekranie. Jak do tego doszło?
To prawda, początkowo nie byłem przekonany do scenariusza, który spisany na papierze wydawał mi się niesmaczny i o wiele mniej ciekawy i wartościowy niż film który powstał. Dopiero rozmowa z Agnieszką Smoczyńską otworzyła mi inna perspektywę na ten projekt. Zobaczyłem jak ona te litery i opowieść traktuje i mimo obaw postanowiłem wziąć udział w filmie. Dzisiaj się z tego bardzo cieszę, dlatego że spotkanie z ludźmi pracującymi przy „Córkach Dancingu” mnie bardzo otworzyło i nauczyło wielu rzeczy, których bym nie doświadczył odrzucając ten film. Mogę dziś powiedzieć, że byłem w błędzie i tylko dziękować ludziom, którzy mnie do tej przygody namówili.
Film Agnieszki Smoczyńskiej to między innymi opowieść o dojrzewaniu, wkraczaniu
w „świat dorosłych”, zresztą podobnie jak inne filmy, w których zagrałeś: „Nieulotne”, „Yuma” czy przede wszystkim „Sala samobójców”. Jakim Ty byłeś nastolatkiem, i czy Kuba Gierszał sprzed 10 lat bardzo różni się od chłopaka, którym jesteś teraz?
Ojej… To z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się tak odległe, że aż nieprawdziwe, co oznacza, że różnię się bardzo, przede wszystkim doświadczeniem. Ale myślę też, że z gruntu jesteśmy całe życie tacy sami, tylko odkrywamy o sobie nowe prawdy i zauważamy w sobie nowe możliwości.
Na planie wspomnianego już filmu grasz z młodymi aktorkami, które w dobrym stylu rozpoczynają swoją karierę. Właściwie to trudno mi jednoznacznie określić Ciebie jako młodego aktora, bo taka etykieta zazwyczaj towarzyszy osobom, które zachwyciły np. bardzo dobrym debiutem filmowym bądź teatralnym i wróży im się wspaniałą karierę. Ty jesteś młody, ale masz już za sobą duże produkcje i naprawdę dobre role. Czy był taki moment, w którym pomyślałeś sobie, że chyba już nie jesteś początkującym adeptem sztuki aktorskiej, że wkraczasz na kolejny etap swojej zawodowej ścieżki?
Nie, nigdy nie myślałem o tym świadomie, w kategorii kolejnego etapu do którego przechodzę. Teraz, myśląc o odpowiedzi na to pytanie widzę, że zmienia mi się system wartości, jeśli chodzi o film. Inaczej do wielu spraw podchodzę, bo wciąż wyciągam wnioski z planów filmowych, na których mogę być. Wciąż się uczę i odkrywam co dla mnie jest ważne, co chce rozwijać, a co mogę zostawić w tyle. Mam nadzieję, że tak będzie zawsze, jeśli będę mógł grać. Staram się mniej przejmować rzeczami nieistotnymi, a raczej myśleć wciąż o dobru filmu, w którym jestem, i jak mogę swoją osobą dołożyć się do danej koncepcji. Myślę, że wszelka działalność artystyczna, do której mimo wszystko chciałbym zaliczyć aktorstwo, może jedynie dążyć do uchwycenia jakiejkolwiek prawdy. A wszystko, co może być wartościowe, wydarza się po drodze, najczęściej przypadkiem, poza świadomym tworzeniem.
Kiedy w ogóle pojawiła się w Twoim życiu myśl, że mógłbyś zostać aktorem? Twój Tata jest reżyserem, czy to trochę jego zasługa?
Ta myśl nigdy się u mnie nie pojawiła i mimo że teraz korzystam z atutów tytułu, jakim jest aktor, nie czuje się aktorem. Dla mnie prawdziwi aktorzy to ludzie o innej świadomości, o innym duchu. Ludzie szanujący słowo i literaturę. Przy tym egocentryczni, bardzo skupieni na sobie. Są to cechy, które mnie fascynują, a zarazem odrzucają, choć muszę je w sobie mieć, skoro udaje mi się utrzymać w zawodzie… Aktorzy kłamią jak wszyscy ludzie w życiu, z tą różnicą, że dzieje się to za przyzwoleniem roli, włączonej kamery. Dlatego też jako dziecko bardzo bałem się aktorów i teatru w ogóle. Kojarzył mi się z miejscem, w którym granice moralne są poprzesuwane, każdy może sobie więcej czegoś spróbować. Każdy tam może pod przykrywką sztuki bezkarnie eksplorować swoje emocjonalne możliwości, nie zwracając uwagi na innych. Odpychało mnie to, a jednocześnie przyciągało. Bo co by było gdybym też, tak jak oni, przekraczał te granice? Próbował siebie, przełamywał bariery? Te pytania pchnęły mnie do egzaminów do szkoły teatralnej.
Wczesne dzieciństwo spędziłeś w Niemczech, później wróciłeś do Polski, mieszkałeś w kilku dużych miastach. Jak wygląda miejsce, w którym czujesz się dobrze, wiesz, że jest to Twoje miejsce na Ziemi i możesz w nim zostać na dłużej?
Emigracja, w jakiejkolwiek formie, bardzo wpływa na osobowość, widzę i czuję to dziś po sobie. Z jednej strony mam w sobie tęsknotę za stałym miejscem, z drugiej ciągle mnie w środku nosi i mam poczucie braku takiego stałego miejsca. Nie wiem z czym to jest związane, tak jak nie wiem jak to działa, że ktoś rodzi się tu, a kto inny gdzie indziej. Myślę, że nie może być to kwestia przypadku i coraz bardziej wiem jak ważne jest utożsamianie się z konkretną ziemią, narodowością, językiem. Myślę też, że mam szczęście, że mogę żyć w wolnym kraju, w porządnych warunkach, bez zagrożenia życia, gdzie mimo trudności moje pokolenie i ja mamy perspektywę i możliwości.
Klimat „Córek Dancingu” jest bardzo specyficzny. Lata 80., Warszawa, z jednej strony szara i przygnębiająca rzeczywistość typowa dla momentu historycznego, w którym się znaleźliśmy, z drugiej strony, dla kontrastu, dancingi w klubach z kolorowymi kulami, charakterystyczne dla tamtych lat ubrania, fryzury, makijaże, wszystko w rytmie polskiego disco. Sam mieszkasz w stolicy, już zupełnie innej niż ta przedstawiona na ekranie, dużo bardziej modnej, prawdziwie europejskiej. Korzystasz z tego, co to miasto ma dziś do zaoferowania młodym ludziom, czy nie jesteś typem osoby, która lubi bywać
w najmodniejszych knajpach, gdzie dobrze jest się pokazać?
Rzeczywiście Warszawa stała się niemym bohaterem „Córek Dancingu”. Bardzo przyjemnie było pracować w warszawskich kultowych lokacjach filmowych takich jak Sezam, który zburzono tuż po naszych zdjęciach, klub Adria, który teraz jest miejscem opuszczonym, czekającym na nowego właściciela, czy w Pałacu Kultury. Mimo historii PKiN, stał się on nieodzownym elementem Warszawy, więc w filmie o legendzie warszawskich syren nie mogło go zabraknąć. Klub Adria w filmie to pretekst do pokazania nocnego, pozaregulaminowego życia lat 80-tych, gdzie wiele zespołów żyło wyobrażeniem o wielkich występach. Filmowe syreny wchodzą w świat abstrakcji, gdzie kiczowaty blichtr miesza się z szarą, brudną i przepitą rzeczywistością. Sam nie jestem fanem kiczu, ale właśnie to połączenie plus krew zjadanych przez syren serc sprawia, że klimat filmu jest według mnie unikatowy. To dla kina, dosłownie, świeża krew.
A Warszawa dziś? To moim zdaniem stolica wyspa, na której się mieszka poza świadomością tego jak jest rzeczywiście w kraju. Jest to też miejsce, w którym zaczyna się i kończy Polski rynek filmowy. Osobiście wychodzę z założenia, że wszędzie można wydeptać sobie swoje ścieżki i to właśnie robię, nie tylko w Warszawie.
Wróćmy do tego, co robisz na co dzień. Ciekawi mnie, w jaki sposób filmy, w których grasz, ale też te, które oglądasz, wpływają na sposób w jaki patrzysz na rzeczywistość. Wierzysz
w moc zmieniania świata i ludzi właśnie przez obiektyw kamery?
Wierzę, że film może wpływać na pojedyncze jednostki, na ich światopogląd, marzenia czy wyobraźnię. Przez to na zasadzie łańcuszka jest możliwe przekazywanie miedzy ludźmi jakiejś myśli albo wyobrażenia, które mogło zrodzić się w sali kinowej… Podam przykład. Steven Spielberg jako dziecko został zabrany do kina, gdzie zobaczył na ekranie zderzenie dwóch jadących na przeciwko siebie pociągów. Tak duże zrobiło to na nim wrażenie, że po powrocie do domu za wszelką cenę chciał odtworzyć to, co zobaczył w kinie. A chodziło mu przecież o to, żeby odtworzyć w sobie to uczucie które poczuł w sali kinowej, widząc jak dwie niewyobrażalne dla dziecka wielkie siły się ze sobą zderzają. Namówił więc ojca, żeby mu kupił elektryczne lokomotywy i zderzał je ze sobą tak, że ojciec kupował mu wciąż nowe pociągi. Po którymś razie powiedział: „Jeszcze raz zniszczysz lokomotywę, to będzie to koniec twojej zabawy z torami”. Wtedy wpadł na pomysł, że ojciec ma przecież stara kamerę 8mm. Ustawił ją tak, żeby w pierwszym ujęciu jeden pociąg jechał z jednej strony, w drugim kolejny z przeciwnej, a potem trzecie ujęcie, gdzie pociągi na środku kadru się ze sobą zderzają. Zniszczył przy tym kolejne lokomotywy, ale moment uderzenia mógł sobie od teraz odtwarzać dowolną ilość razy na rzutniku ojca w domu. Chodzi mi o to, że dzięki jego dziecięcemu przeżyciu z sali kinowej zrodziła się pasja, z niej zrodziły się filmy, które mnie osobiście na przykład częściowo ukształtowały jako człowieka. Jeśli chodzi natomiast o to, czy film może zmieniać ludzkość, to uważam, że chyba niestety nie. Żaden film nie wygra z chciwością, żądzą władzy czy krwi.
Wierzę w zmianę rzeczywistości poprzez zmianę jednostki indywidualnej, która po obejrzeniu filmu na skutek przeżyć z nim związanych zaczyna wierzyć w swoje własne marzenia. Nie wierzę natomiast w to, że film jest w stanie wpłynąć pozytywnie na świat i eliminować w ludziach żądze władzy i pieniądza. Te rzeczy dzieją się daleko od wszelkiej twórczości.
Mówimy przede wszystkim o filmie, ale przecież w szkole teatralnej zagrałeś rolę Hamleta
w przedstawieniu Jana Peszka. Później można było zobaczyć Cię w „Mieście Snu” Krystiana Lupy czy w spektaklach Teatru Telewizji. Dobry początek, niejeden aktor chciałby znaleźć się na Twoim miejscu. Film jest dla Ciebie mimo wszystko bardziej kuszący?
Chyba tak. To film jest jednym z głównych powodów, dla których w ogóle się tym aktorstwem zajmuję. Kreowanie tego nierealnego świata, tej iluzji, która stara się naśladować rzeczywistość, to wspaniała rzecz. Mógłbym i chciałbym zajmować się tym jak najdłużej. W teatrze miewałem ogromne zachwyty i wspaniałe przeżycia, zwłaszcza jako widz, ale to film zawsze dawał mi poczucie niezwykłości, tego że gdzieś „tam” zapisane jest coś więcej niż to, co widzimy na co dzień. Mam wrażenie, że dobry film polega na uchwyceniu tego. Na przedstawieniu tego w niesamowitych obrazach, na pokazaniu wrażliwości człowieka, którym jest aktor. Na uwypukleniu zjawisk, które są dla nas na co dzień niedostrzegalne i zbyt odległe.
Czy uważasz, że w sztukę, zwłaszcza tę kontrowersyjną, budzącą skrajne emocje, można ingerować z zewnątrz, na przykład przez cenzurowanie jej, tak jak miało to miejsce w ostatnim czasie w przypadku spektaklu „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu, w którym odgrywane są sceny seksu przez autentycznych aktorów pornograficznych?
Wydaje mi się, że wszelkie działania artystyczne są dozwolone, zwłaszcza jeśli są uzasadnione względem całości dzieła, jakie tworzą. Nie wiem jak jest w przypadku tego spektaklu, bo go nie widziałem. Wszelka natomiast ingerencja organów państwowych w twórczość artysty to zjawisko budzące niepokój, gdyż jest, wydaje mi się, szereg interesów społecznych o wiele bardziej znaczących, wpływających o wiele bardziej na ludzkie życie niż w tym wypadku teatr.
W jakim stopniu poznajesz samego siebie i odkrywasz cechy, o których nie zdawałeś sobie sprawy, poprzez postaci, w które wchodzisz?
Nie wiem w jakim stopniu i nie wiem czy jest to kwestia możliwa do wymierzenia. Mam nadzieję, że rzeczy które o sobie odkrywam, to rzeczywiste zdobycze, a nie iluzje, bo nie wiem, czy naprawdę jesteśmy w stanie patrzeć na siebie obiektywnie.
Patrząc wstecz na Twoje dotychczasowe role zastanawiam się, czy przyjmujesz i szukasz tylko tych propozycji, które spełniają Twoje zawodowe ambicje, rezygnując, na przykład, z seriali, czy świadomie trzymasz się tzw. ambitnego lub po prostu dobrego kina?
Jedynym wyznacznikiem jakim się kieruję to to, czy dany projekt w moich oczach ma szanse na odkrycie czegoś. Czy ma w sobie tę iskrę, która przy wspólnej uczciwej pracy ma szanse rozpalić się w ogień, który jest w stanie spalić konwenanse i oczywistości. Nie za bardzo interesuje mnie to, co już wiem, czy to, co mniej więcej umiem przewidzieć, bardziej pociąga mnie to co nieznane, niejednoznaczne. Oczywiście nie zawsze mogę tylko w takich projektach uczestniczyć, ale kiedy mam wybór, staram się sięgać po nowe, bo to jedna z nielicznych rzeczy którą mamy, by nazywać się artystami, daje ona szanse przedłużyć żywotność. Reszta to odtwórcze marnowanie życia.
Obecnie pracujesz nad kolejną produkcją, tym razem przenosisz się jeszcze głębiej w polską historię, już nie w lata 80. i 90., ale 40. – schyłek II Wojny Światowej. Gdybyś potrafił określić na czym polega wyjątkowość tego filmu i Twojej w nim roli na tle dotychczasowych, co by to było?
Nie wiem, czy określiłbym go jako wyjątkowy, ale na pewno wskazałbym specyfikę tego filmu. Jest to w sensie realizacji, ale też podejścia do tematu, projekt eksperymentalny. Rzuciliśmy się jako ekipa w film wojenny, który przy tak małym budżecie nie miał prawa powstać, a jednak powstał. Dzięki specyficznej realizacji zdjęć i bliskiej współpracy wszystkich. Zobaczymy oczywiście jaki to będzie film, ale muszę powiedzieć, że praca przy nim sprawiała ogromna przyjemność. Jeśli chodzi o moją rolę, to nie powiela ona cech postaci, które miałem okazje przedstawiać wcześniej, co wystarczy, żeby ją wyróżniać na tle innych.
„Córki Dancingu” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w kinach od 25 grudnia.
Rozmawiała: Anna Jankowska
Zdjęcia: materiały prasowe/Kino Świat
For Vers-24, Warsaw