Mój dzień zaczynam od: spaceru z psami;
Najbardziej w ciągu dnia lubię… jak po pracy opowiadamy sobie z mężem jak minął nam dzień;
Podróż mojego życia: Madera w zimie;
W ludziach cenię najbardziej: dobroć dla zwierząt;
Żyję w harmonii gdy: mam wokół siebie rośliny i nasze psy;
Film, który mnie inspiruje: Joe Black;
Chwila, której nigdy nie zapomnę… oświadczyny przy wodospadzie;
Praca jest dla mnie… przyjemnością;
Moja rodzina… jest cierpliwa i wspiera wszystkie moje pomysły;
Czytam książki/magazyny… o profilowaniu morderców;
Jestem najbardziej dumna z… nowego butiku, który w 100% jest jedynie moją zasługą.
Poznałyśmy się dzięki Plantarium, zacznijmy więc od tego. Skąd się wziął ten pomysł? Było to Twoim marzeniem od zawsze, czy to przypadek spowodował, że zajmujesz się roślinami?
Był to totalnie przypadek, dlatego że zawsze myślałam, że nie mam ręki do roślin. Mama kupiła mi kiedyś mandarynkowca za 400 zł i ubiłam go bez żadnych skrupułów. Któregoś dnia poszłam z koleżanką na wystawę kaktusów i sukulentów. Patrycja jest kolekcjonerką kaktusów, a ja z kolei poznałam i kupiłam oplątwy. Spodobało mi się, że one żyją ze mną, że można z nimi zrobić wszystko, nie potrzebują ziemi, więc mogą być w naczynku lub powieszone. W międzyczasie pracowałam jako PR-owiec freelancer. Wymyśliłam cały koncept Plantarium. Cała moja rodzina i znajomi traktowali to z przymrużeniem oka, bo ja generalnie mam bardzo dużo pomysłów, ale nie zawsze dochodzi do ich realizacji. We wszystko wkładam 100% serca, wszystko robię sama – fotografuję, dopieszczam media społecznościowe. Jeden raz zostałam niedoceniona i źle potraktowana, potem drugi i gdy za trzecim nie została mi wypłacona w połowie pensja, zaczęłam się zastanawiać, czy to jest dobra droga. Stwierdziłam, że czas na swoje. Bez żadnego zaplecza. Wystawiłam się na targach z roślinami i posprzedawałam trochę rzeczy, co mnie zmotywowało, aby otworzyć sklep internetowy z oplątwami. Wtedy wymyśliłam plantozaury, czyli dinozaury z roślinami, sprzedawało się to super, na Boże Narodzenie szczególnie. Sklep internetowy jednak umarł śmiercią naturalną. Nie przez to, że nie było klientów, ale było to bardzo stresujące. Pakowanie roślin to nie dala wyczyn. Zapakowanie jednej zajmowało 20 minut, nie kalkulowało się to. Dużo osób teraz ubolewa nad tym, ale jest teraz jednak sporo takich sklepów, którym kibicuję.
A jak powstał pierwszy sklep w Warszawie?
Oglądałam zagraniczne instagramy roślinne w poszukiwaniu inspiracji i zdałam sobie sprawę, że nikt jeszcze nie zrobił tu w Warszawie takiego sklepu stacjonarnego. A skoro tak, to zaraz jednak ktoś na to wpadnie i stworzy takie miejsce, więc czemu ja mam tego nie zrobić? Jak ja sobie coś wymyślę, to nie ma zmiłuj, myślę o tym cały czas, chodzi to za mną. Jeździłam na giełdę tramwajem i wracałam z kartonami pełnymi sukulentów, do ogrodu botanicznego, jak gdzieś latałam na wakacje, to tam też zwiedzałam parki i ogrody. Zaczęłam szukać miejsca na sklep i wystartowałam w konkursie na lokal z ZGN na ul. Hożej, ale tam się nie udało. Może i dobrze, bo udało się na ul. Grażyny, czyli na Starym Mokotowie, do którego mam duży sentyment. Po walkach z biurokracją i remontach udało się otworzyć sklep stacjonarny. Pierwszy miesiąc był taki sobie, ale nie miałam wielkich oczekiwań, bo nie miałam porównania. Stary Mokotów nie jest duży, ale jak okoliczni mieszkańcy dowiedzieli się o tym miejscu i zaczęli się schodzić to okazało się, że ludzie potrzebują roślin. Szukają fachowej opinii, bo samo pójście do OBI nie jest wystarczające. Większość tych osób w ogóle nie miało w domu roślin, było na tym etapie co ja kiedyś – dostali jakąś roślinę, potem ona ginęła i na tym się zabawa kończyła. Miałam jedną z pierwszych takich klientek, która poprosiła, żebym jej dobrała rośliny, które przetrwają. Odwiedziłam ją w lecie i ona ma teraz gigantyczną dżunglę, a wszystkie rośliny są od nas. Każda możliwa część domu poza tarasem była zagospodarowana, więc stworzyłam jej teraz tropikalny taras na dachu. Mamy super klientów, przychodzą już po konkretne rzeczy, często ze screenami z naszych instastories .Wiedzą, że to nie jest roślina marketowa, którą może mieć każdy. Staram się, aby rośliny były w pojedynczych egzemplarzach. Zamawiam czasem po 3–5 sztuk jednego rodzaju, żeby dać klientom poczuć ich wyjątkowość. Często to nie wygląd rośliny jest znaczący a właśnie nasze porady i instrukcja. Do każdej rośliny dajemy taką karteczkę, którą każdy sobie np. powiesi na lodówce i wie, gdzie ona ma stać i że tego i tego dnia ma ją podlać. Wiele osób kupuje rośliny na prezent, dla zielonych freaków i dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę. Teraz mamy w całej Polsce dużo więcej miejsc jak nasze. Z jednej strony cieszę się, że ten rynek się rozwinął. Z drugiej widzę, że niektóre instagramy są kopią naszego. Niektóre sklepy nawet zamawiają te same produkty, co my.
Myślę, że to się tyczy wszystkich biznesów w Polsce, modowych czy kreatywnych. Jak komuś się coś udaje, to zawsze znajdzie się kilka innych osób, które uznają „O, chcę to robić to samo!” zamiast pomyśleć, żeby zrobić coś innego, wyjątkowego.
Tak, to ciężki biznes, choć może się wydawać prosty i przyjemny. Czasem rośliny przyjeżdżają chore albo jest partia, która wygląda kiepsko, a przecież musimy to sprzedać. Obniżamy wtedy ceny, ale wciąż wiąże się to ze stratami, choć nie tak wielkimi jak kwiaty cięte. Mam jednak wspaniałą pracę, to środowisko jest niesamowite. Spotykamy się z miłym odbiorem. Wciąż nie mogę się nadziwić, że rośliny mają tak różne formy, wzory, kolory, że odwdzięczają się jak się o nie dba. Sama mam 63 doniczki i na pewno będzie ich więcej. To uzależnia. A sam biznes jest bardzo wdzięczny.
Robicie też aranżacje wnętrz?
Tak, robimy roślinne aranżacje mieszkań, biur. Jeździmy do klientów, dobieramy styl roślin i donic do mieszkania i do właściciela – jak często chciałby je pielęgnować. Zdarza się, że kupują sobie u nas coś małego, a z czasem, jak udaje im się to utrzymać, to wracają po więcej. Co ciekawe, ludzie często nie wiedzą z której strony świata mają mieszkanie, a przy zakupie roślin to bardzo ważne. Strona wschodnia jest chyba najłaskawsza dla roślin. Najtrudniejsza północna, ale wszystko zależy od tego w jakim otoczeniu mieszkamy. Zachodnia i południowa są dobre tylko dla konkretnych gatunków. W zimie i tak mamy wszędzie półcień, dlatego my np. rośliny doświetlamy na parapecie.
Wspominałaś, że rośliny można dobrać do właściciela. Czy myślisz, że mają one osobowość, którą możemy dopasować do konkretnego człowieka, tak jak mamy swoje „soul animal”?
I tak, i nie. Rośliny świetnie się dopasowują do właściciela. Te w naszym sklepie to rośliny z dżungli, więc wymagają wilgotności, a są odporne, nawet gdy podlewamy je kiedy nam się to przypomni. Można powiedzieć, że to rośliny się do nas dostosowują. Klienci wybierają sobie też rośliny pod względem wyglądu, im bardziej są zwariowani tym bardziej szalone formy. Ale są też konserwatywni klienci, którzy wybierają sanseverię, która jest w każdym polskim domu.
Co sprawia, że wnętrze jest przytulne?
Na pewno ludzie, samo pomieszczenie to nie wszystko. Ja lubię wnętrza jasne, uwielbiam naturalne drewno, ratan – cieszę się, że wraca do mody, bo im mniej plastiku we wnętrzu tym lepiej. Rośliny to oczywiście klucz, który nadaje wnętrzu życia, a jak połączymy je jeszcze z glinianymi donicami czy koszami z liści bananowca, to jesteśmy w boho niebie.
Można przesadzić z roślinami tak, że jest ich za dużo?
Można, choć gorzej jest przesadzić z osłonkami. Gdy mamy dużo roślin i każdą w innej osłonce, we wszystkich kolorach, to dostajesz oczopląsu. Musi to być zmyślnie dobrane. Najlepiej gdyby osłonki były w odcieniach jednego koloru. Wiadomo, że rodzajem też rośliny powinny do siebie pasować. Mam swój sposób dobierania roślin i ich kolekcjonowania. Czasem coś sprzedaję, ale mam swoich ulubieńców, którzy szefują (śmiech).
Fajnie to nazwałaś, że rzeczywiście to się przeradza w kolekcjonerstwo.
Jak wkroczysz w jakąś rodzinę roślin, ja na przykład jestem fanką philodendronów, to zaczyna się to robić drogą pasją. Ciężko się opanować przy ich różnorodności, dlatego ogranicza mnie teraz metraż. Rośliny też mają to do siebie, że jeśli obumierają możesz je rozmnożyć i tak uratować. Te kolekcjonerskie rośliny mnożymy i sprzedajemy dalej. Najbardziej pożądana jest monstera variagata, o którą mamy codziennie kilka zapytań. Jest dostępna u nas raz na jakiś czas w małych partiach, także jest to trudno dostępny hit. Trochę jak lista oczekujących na torebkę Zosi Chylak, czyli chyba ponad 1600 osób. Zastanawiam się czy jest to kwestia właśnie niedostępności czy rzeczywiście produkt jest świetny i brakuje im mocy przerobowych. Ludzie generalnie podążają za tłumem, ale są klienci, którzy chcą mieć coś sprowadzonego dla nich. Bardzo lubię zamawiać pod konkretnych klientów. Dużo czasu spędzam na aranżacji i tworzeniu takich zamówień, poszukiwaniach. To jest niełatwe zadanie, by odpowiednio dobrać rośliny, rozmieścić je we wnętrzu tak, by czuły się dobrze i świetnie wyglądały.
W przerwie od opiekowania się roślinami ruszyłaś z nową marką, Lenoa.
To jest zasługa mojego męża. Wspólnie uznaliśmy, że rzuci swoją pracę, w której też nie czuł się doceniany, a jest fantastycznym sprzedawcą. Ma taki talent komunikacyjny, że nie mógłby robić nic innego. Wcześniej nie był przekonany, ale gdy zaczął tu pracować serce mu się otworzyło na rośliny. On przejął sklep na Grażyny i dostałam 3 miesiące luzu. Stwierdziłam, że to jest ten moment, by spełnić swoje marzenie. Nie obyło się bez problemów, bo specjalistów od ręcznego jubilerstwa jest mało. Gdy pokazywałam ludziom moje propozycje to kręcili głową, proponowali wydruki 3D albo nie chcieli się tego podjąć. Znalazłam jednak świetnego, młodego złotnika, który był otwarty na współpracę, spodobały mu się moje wzory. Nie mam kamieni, które podobno sprzedają się dobrze w Polsce, ponieważ wybrałam kamienie jasne, o pastelowych barwach. Staram się otaczać rzeczami jasnymi, bo skoro większość roku mamy ciemnicę, to lepiej sobie to życie rozświetlać. Sprowadziłam kamienie jak morganity, cyrkony, akwamaryny, które podobno się nie sprzedają, ale każda osoba, która wchodzi do sklepu i ogląda moje projekty jest zachwycona, bo czegoś takiego nigdzie nie ma. Wszystko jest oczywiście robione ręcznie. To jest produkt, który po wielu latach przekażesz swojej córce, a ona swojej. Moja babcia dała nam swoje obrączki, dostała je po swojej mamie, itd. Gdy oddałam je do jubilera, by je przetopić, były w świetnym stanie, bo ktoś stworzył je ręcznie od podstaw. Praca nad jednym pierścionkiem to czasem 2–3 dni, ale ma to różnicę w jakości w porównaniu do biżuterii wykonanej maszynowo. W sieciowych sklepach sprzedawane są wydruki 3D, grafik je projektuje tak, by produkcja zajęła jak najmniej czasu, były jak najlżejsze, miały jak najmniej złota. W mojej formie liczy się wygląd i wygoda. Robimy też pierścionki pod zamówienie. Mam w planach tworzenie produktów z brylantów i diamentów w nietypowych kolorach, pieprz z solą czy koniakowym.
Ja obecnie noszę pierścionek z akwamarynem i brylantami oraz kobiecy sygnet z masą perłową.
Lenoa to moje nowe dziecko, coś czego mi bardzo brakowało na polskim rynku. Mam nadzieję, że znajdą się klienci, którzy pośród maszynowych produktów docenią złotniczy kunszt Lenoa.
Miałam już wcześniej pomysł na ten biznes, a zrodził się kiedy mój mąż, a wtedy narzeczony, nie mógł znaleźć dla mnie pierścionka. Skończyło się na sieciówce i teraz go już nie noszę, ale mąż jest wyrozumiały i wie, że wolę swoje produkty (śmiech). Adam ma świetny kontakt z kobietami, świetnie się tu, w sklepie, odnajduje. On się sprawdza w sprzedaży, ja w kreacji i marketingu i stanowimy świetny zespół i mamy świetną robotę.
Pozostaje zatem pogratulować i trzymam mocno kciuki za rozwój nowego konceptu! Dziękuję za rozmowę, Kamila.
Rozmawiała/zdjęcia: Nat Kontraktewicz