27 rok życia stanowi pewną cezurę, do której nie wszyscy są przygotowani. Zachłyśnięcie młodością, skupienie na osiąganiu takich celów jak: sukces, kariera, udany związek – a to nie zawsze się udaje. Człowiek uświadamia sobie, że to moment kiedy musi dorosnąć i być odpowiedzialnym, a tak naprawdę nie jest na to gotowy. Wielcy artyści szczególnie – dorastanie dla nich oznacza wypalenie, boją się, że odejdą w zapomnieniu. Cobain w liście pożegnalnym napisał: „Lepiej spłonąć, niż blaknąć powoli”. Cudowne wydawało się odejść w momencie największej chwały, nigdy się nie zestarzeć, nie wypalić i być nieśmiertelną legendą. Nadwrażliwość nie pozwalała członkom Klubu 27 zaakceptować otaczającej ich rzeczywistości.
Na dnie
Amy Winehouse aż tak bardzo nie zaskoczyła swoim odejściem, chociaż przyjęto je ze smutkiem – nie tak powinna kończyć się jej historia. Z drugiej strony chciała walczyć ze swoimi demonami, ale zbyt często była w tej swojej walce osamotniona. Wsparcia szukała u osób równie słabych, co ona sama. Ostatni chłopak odszedł, bo sądził, że podejmowanie kolejnej próby wyciągnięcia Amy z nałogu jest bez sensu. Do tego Blake, były mąż chętnie dzielił się z prasą intymnymi szczegółami z ich wspólnego życia. Jedyną osobą, która za wszelką cenę chciała utrzymać przy zdrowych zmysłach był Mitch Winehouse. Wysyłał jedynaczkę na odwyki, pomagał wychodzić na prostą, ale widocznie to nie wystarczyło. Amy poszła dobrze znaną sobie drogą ku destrukcji, chociaż wcale tego nie chciała. Rozpaczliwe wołanie zniszczonej nałogami dziewczyny: „Nie poznaję siebie, jestem wrakiem człowieka. Pomocy!” umknęło gdzieś producentom, którzy zmuszali ją do występów. Ten ostatni, w Belgradzie, był gwoździem do trumny. Dzisiaj Amy i jej legenda odżywają na wielkim ekranie. Przyjaciele wokalistki stworzyli dokument, pokazujący drogę na szczyt, chwałę i tragiczny upadek. Mimo sprzeciwów rodziny, która widzi w nim zbyt wiele uproszczeń i nieścisłości, wejdzie on na ekrany kin latem. Jego zapowiedź już jednak robi niesamowite wrażenie, przywołując na myśl członkostwo Amy w Klubie 27.
Witaj w klubie
Pierwszą znaną osobą, zmarłą w wieku 27 lat był założyciel The Rolling Stones – Brian Jones. Stało się to w 1969 roku w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Martwego muzyka znaleziono w basenie w posiadłości A.A. Milnego (autora „Kubusia Puchatka”). Według policji Jones popełnił samobójstwo, choć wielu uważa, że został zamordowany przez Franka Thoroughgooda, robotnika. Dwa lata później odszedł Jimi Hendrix. Udusił się własnymi wymiocinami po popiciu alkoholem dziewięciu tabletek nasennych. Następna była Janis Joplin, znana z prowadzenia równie destrukcyjnego trybu życia, co Winehouse. Artystka miała niską samoocenę – nie czuła się ani piękna, ani zbyt utalentowana. Przyczyna jej śmierci to przedawkowanie heroiny. Dawka narkotyku okazała się większa niż myślała – dealer zapomniał o tym powiedzieć. Co ciekawe mężczyzna ten spotykał się z Pamelą Courson, dziewczyną Jima Morrisona – kolejnego, który „wstąpił” do klubu. Powód: zatrzymanie akcji serca. Picie kilku butelek whisky dziennie doprowadziło go do smutnego końca w wannie paryskiego pokoju hotelowego. W wieku 27 lat odszedł także Kurt Cobain, będąc pod wpływem heroiny i valium, strzelił sobie w głowę.
Magiczna destrukcja albo chichot losu
27 stała się legendarną, magiczną liczbą rock’and’rolla. To idealne dopełnienie dla słów: „Żyj szybko, umieraj młodo”. Pięknie brzmi. Stąd osoby, które pokochały życie na krawędzi nie potrafią udźwignąć ciężaru bycia kolorowym ptakiem. Zapominają, że czas nie stanie w miejscu, a ich chwała kiedyś przeminie. Może właśnie dlatego ubóstwiają badanie różnych stanów świadomości przy pomocy narkotyków i alkoholu. Być jak Jimi, kuszące…
Członkiem Klubu 27 zostaje się jednak nie tylko dzięki pociągom do autodestrukcji. Mia Zapata, wokalistka zespołu The Gits, zginęła z rąk rybaka, Jesusa Mezquia, znanego policji w Seattle ze stosowania przemocy wobec kobiet. Za swój czyn odpowiedział dopiero w 2004 roku – 10 lat po zamordowaniu artystki, która nie była uzależniona od narkotyków czy alkoholu. Po prostu znalazła się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Robert Johnson, podobnie jak Zapata, nie miał wcale problemu z używkami. Nagrywał w latach 30-tych XX wieku, zdobywając rozgłos dzięki wielkiemu talentowi. Był mistrzem bluesa i do dziś inspiruje takich muzycznych gigantów jak Eric Clapton, a magazyn Rolling Stone umieścił go na 5. miejscu listy 100 największych gitarzystów wszechczasów. To mogłyby być wystarczające powody (oprócz wieku) dla których należy do Klubu 27. Według niektórych jednak swoją sławę zawdzięcza też … Diabłu, z którym podobno – niczym Faust – zawarł pakt. Znana jest opowieść, że Johnson pewnej nocy poczuł nieodpartą chęć spacerowania z gitarą nieopodal swojego domu. Podczas przechadzki spotkał dziwnego mężczyznę, który nastroił jego gitarę i zanim ją zwrócił, zagrał na niej kilka piosenek. Johnson był przekonany, że owym mężczyzną był Diabeł i wraz z instrumentem przekazał mu niezwykłe umiejętności. To miało wpłynąć na rozwój kariery muzyka, by w końcu doprowadzić do jego nagłej śmierci. Stąd pewnie przekonanie o klątwie, która objęła i pozostałych członków Klubu 27. Prawdą jest jednak to, że Robert Johnson miał wielu wrogów. Nie było więc zaskoczeniem, kiedy został otruty strachniną.
Równie tajemniczym artystą jest Richie Edwards, założyciel grupy Manic Street Preachers. Borykający się z depresją i skłonnością do samookaleczeń (m.in. gasił na sobie papierosy), mówił: „ W pewnym momencie dochodzisz do punktu, w którym przestajesz się kontrolować – nie możesz wstać z łóżka czy zrobić sobie kawy, bo jesteś zbyt słaby by chodzić”. W tym Edwards jest podobny do Cobaina czy Morrisona, bo jak oni szukał ucieczki od rzeczywistości w alkoholu i narkotykach. Różni go jednak to, że któregoś dnia po prostu zniknął. Widziano go w kilku miejscach – trop urwał się po 16 dniach, kiedy stwierdzono, że popełnił samobójstwo skacząc z mostu. Wielu przyjaciół nie uwierzyło w to zaklinając się, że Richie nie był typem człowieka, który mógłby to zrobić. Policja szukała więc dalej, choć według niektórych, w niezbyt zadowalający sposób. W 2008 roku, po 13 latach od zaginięcia, Edwardsa uznano za zmarłego.
Do klubu dołączali więc i ci, którzy niekoniecznie cierpieli z powodu bólu istnienia. Śmierć w wieku 27 lat powodowały też: wypadek samochodowy, niewydolność nerek, zaczadzenie, śpiączka i porażenie prądem.
Eric Segalstad, autor książki „The 27s”, do powyższych dodaje także chciwość producentów, która zmusza artystów do ciągłego ulepszania się, bycia na świeczniku, co w rezultacie prowadzi do frustracji i depresji, która ich zabija. Pisarz stwierdza też, że w jakimś stopniu przyczyniają się do tego … fani. Cytuje Janis Joplin: „Bez względu na to, czy ludzie wiedzą to czy nie, lubią cierpienie swoich idoli” i sam dodaje: „ Potrzebujemy ich do tego, by byli dla nas, by czuli to, co my, by byli tacy, jacy sami chcielibyśmy być, ale nie możemy”. Z drugiej strony jednak Segalstad nie uważa, że słowa te, jak i sama książka, są po to, by wpędzać kogoś w depresję, ale by uczcić życie i dokonania ludzi, którzy odeszli.
Klub 27 może być więc zarówno rezultatem klątwy, zbiegu okoliczności, jak i częścią legendy rock’and’rolla – wszystkim, co wydaje się wytłumaczeniem dla śmierci wybitnych jednostek. Jedno jest pewne: daje nieśmiertelność. Tylko czy naprawdę jest tego warta?
Tekst: Karolina Błaszkiewicz
For Vers-24, Warsaw