Mówi się, że początki bywają trudne. Jakie były Wasze?
Łukasz Laskowski: Patrząc ogólnie na ten problem, możliwe są dwa scenariusze: albo zaczynasz robić swój biznes, niezależnie od tego czy to jest moda czy nie, z inwestorem, no i wtedy tak naprawdę o wiele rzeczy nie musisz się martwić, bo masz zapewnione finansowanie. Tak jest dużo prościej. Możesz też zrobić to inaczej, własnymi środkami. Jeżeli chodzi o nasze początki to z jednej strony było nam bardzo łatwo, z drugiej trudno.
Od strony wejścia na rynek nie mieliśmy dużego problemu, natomiast jeśli chodzi o stronę finansową, to z tym było już trochę gorzej, bo wszystko finansowaliśmy z własnej kieszeni. Nam się udało, dlatego że pierwszą kolekcję sprzedaliśmy bardzo dobrze, była nawet doszywana. Otworzyliśmy pierwszy pop-up shop, który przez 3 miesiące był wolno stojącym budynkiem przy ulicy Brackiej. To była pierwsza taka realizacja w tej części Europy. Nasz pawilon został zaprojektowany przez Hanię Kokczyńską i Jacka Majewskiego z Super Super oraz Agnieszkę Kuczyńską z Inside / Outside, którzy stworzyli elewację polskiego pawilonu w Szanghaju.
Projekt ten odbił się szerokim echem, mogliśmy komunikować się na bardzo różnych płaszczyznach, bo nie tylko na płaszczyźnie mody, ale też designu, architektury i myśli społecznej.
Szczerze mówiąc, za ten projekt bardziej doceniono nas za granicą niż w Polsce. Nasze początki nie były bardzo trudne, po prostu wymagały od nas wytężonej pracy, ale właściwie tak jest do tej pory.
Dojrzewanie do bycia projektantem zaczęło się u Ciebie Bartek już wtedy, kiedy pracowałeś jako stylista?
Bartek Michalec: Ono zaczęło się od projektowania. Podchodziłem do mody bardziej w sposób artystyczny, nie jak do biznesu. Byłem bardzo młody kiedy dostałem propozycję pracy w Viva! Moda, a cały styling pojawił się przy okazji. Zawsze lubiłem kreować obrazek. Praca projektanta wiąże się z wymyślaniem image’u. Stylizowanie pojawiło się w sposób naturalny i trochę w niego zabrnąłem, ale to mi bardzo pomogło. My jak mało które marki od początku mieliśmy bardzo dobry visual, znaliśmy specjalistów w branży: fotografów, fryzjerów, modelki, z którymi przez lata pracowałem. To jest dobry start do pracy w modzie, choć często spotykamy się z próbą zaszufladkowania nas.
Wasza marka jest wszechstronna. Projektujecie trzy zróżnicowane linie, mamy w nich inspiracje architektoniczne. Ta oryginalność była od samego początku świadoma czy przypadkowa?
Ł.L.: Bartek studiował malarstwo, był też na grafice. Oboje bardzo interesujemy się filmem, popkulturą, więc dla nas jest naturalne, że to wszystko się łączy i koreluje ze sobą. Wydaje mi się, że to odróżnia po prostu projektanta od konfekcji. Zwłaszcza że jest teraz dużo targów, które oferują polską modę w bardzo przystępnej cenie, bardzo często jest ona sprowadzona do roli konfekcji, czegoś co jest po prostu do noszenia, bo każdy człowiek, nawet ten, który się nie interesuje modą, musi się w coś ubrać. Natomiast kiedy jesteś projektantem, tworzysz modę.
No właśnie, Wy tworzycie modę w duecie. Swoją działalnością potwierdzacie, że nawet doskonały i po prostu piękny produkt wymaga odpowiedniego opakowania, by się sprzedał. To opakowanie to właśnie specjalność Łukasza?
Ł.L.: Tak, jednak doskonale się z Bartkiem dopełniamy. Ja w ogóle nie biorę udziału w procesie projektowania, Bartek pokazuje mi gotową kolekcję i o niej dyskutujemy. Ja natomiast zajmuję się bardziej stroną kreatywną, związaną z marketingiem, PR-em. Muszę myśleć o tym, co zrobić, by ludzie nasze projekty zrozumieli. Najlepszym tego przykładem jest koszulka, którą mam na sobie. To jest stary projekt Bartka, jeszcze sprzed powstania ZUO CORP. Stwierdziliśmy, że to jest super koszulka i na pewno się sprzeda. Ma dwa doły i możesz ją nosić na bardzo różne sposoby. Moją rolą jest wytłumaczenie ludziom, dlaczego ta koszulka jest fajna, bo kiedy podejdziesz do wieszaka i zobaczysz coś takiego, to pomyślisz: jakie dziwne ubranie! Ważne jest to, by uświadomić ludziom, dlaczego warto to nosić.
Jeśli nie opakujesz tego w odpowiedni sposób, to klient nie zauważy wyjątkowości tej rzeczy. Tak jest z każdym produktem.
Łatwo w ogóle mówić o modzie, tłumaczyć takie rzeczy?
Ł.L.: To zależy do kogo mówisz, bo jeżeli trafiasz do wyrobionego odbiorcy, nie musisz tłumaczyć, tylko posługujesz się uniwersalnymi kodami. Natomiast jeśli starasz się wytłumaczyć to komuś, kto nie ma o tym zielonego pojęcia, to jest tak jak z każdą inną dziedziną. Jeśli, dajmy na to, nie interesujesz się produkcją słodyczy, to widzisz tylko efekt końcowy – cukierka – nie zastanawiasz się, dlaczego on jest zrobiony z jakiegoś dziwnego cukru.
Jak byście scharakteryzowali polski rynek mody?
B.M.: Trudno mówić o istnieniu rynku mody w Polsce. On się dopiero tworzy. Rynek mody w Polsce jest bardzo mały. W Ameryce to jest biznes wielomilionowy. Tak naprawdę wszystkie francuskie domy mody w latach 50. dorobiły się na bogatych Amerykankach. Dior czy Balenciaga największy zbyt haute couture miały właśnie w Ameryce. W Polsce trudno mówić o rynku, ponieważ nie jest on usystematyzowany w żaden sposób. Moda jest u nas bardziej elementem show biznesu niż dziedziną wytwórstwa. Ten rynek jest trwały w tych krajach, gdzie wielkie fortuny mają swoje kontynuacje. W naszym pokoleniu nadal pokutuje zasada, że to co za zachodnie, jest gwarancją jakości, nawet taki H&M, który jest zaprzeczeniem jakości, bo jest to najtańsze wykonanie na świecie, dodatkowo związane z wyzyskiem ludzi, co zawsze wszystkich oburza. To jest dla mnie bardzo interesujące zagadnienie socjologiczne.
Miejsce, w którym żyjecie i tworzycie ma wpływ na kształt Waszych kolekcji?
Ł.L.: Moglibyśmy sprzedawać nasze rzeczy w każdym miejscu na świecie, to akurat nie jest żadną przeszkodą. Ten produkt, który w danym momencie robimy to jest akurat to, co z nas wtedy wypływa.
B.M.: Zawsze lubiłem bardzo elegancką modę, ale jednocześnie też modę uliczną, niedosłowną, niosącą w sobie jakiś konkretny pokład intelektualny. Nigdy nie postrzegaliśmy projektowania ubrań i marki w bardzo lokalny sposób. Nie ma już takich granic, nie można zrobić sobie polskiej wersji Chanel czy Diora, a mam wrażenie, że w takim bardzo popularnym nurcie to jest ciągle obecne.
Zuo Corp bardzo zmieniło się od momentu, w którym powstało. Czy jest zatem możliwe już na samym początku ustalenie tożsamości marki, którą chce się zachować bez względu na zmieniające się okoliczności?
Ł.L.: Tak! Z perspektywy czasu uważam, że najważniejsze jest to, by dobrze zaprojektować sobie swoją markę, tak by być wiernym sobie i prawdziwym. Kiedy jesteś nieprawdziwa, to wyczują to klienci, nawet ci, którzy na modzie się specjalnie nie znają. Lepiej jest być wiernym sobie, robić coś po swojemu i najwyżej odnieść w tym porażkę, niż starać się za wszelką cenę podążać za trendami i robić to, co podpowiadają inni. My jesteśmy tego najlepszym przykładem, bo jak sama powiedziałaś, bardzo zmieniliśmy się na przestrzeni lat. Dopiero teraz wracamy do korzeni, do tego czym to miało być na samym początku, bo właśnie teraz wykrystalizowało nam się, jak ma to wyglądać, czym byśmy chcieli, aby nasza marka była.
Jakie to uczucie, kiedy ludzie na ulicy noszą ubrania, które sami stworzyliście?
Ł.L.: Ja mam totalną frajdę, kiedy widzę na ulicy ludzi w naszych płaszczach, takich już bardzo znoszonych. To jest niesamowite, bo widzisz rzecz, którą znasz od momentu jej powstania i widzisz to na kimś, kto wydał na to swoje pieniądze, z jego perspektywy może wcale niemałe, ale dalej to nosi, ma z tego fun, ceni je, to jest dla niego ważny przedmiot. To jest fantastyczne uczucie! Bardzo mnie ciekawi, jak wyglądają ludzie, którzy kupują nasze rzeczy.
B.M.: To bardzo przyjemne obserwować, jak moje pomysły na odzież sprawdzają się w starciu z rzeczywistością. Nasi klienci, kiedy raz kupią coś z metką ZUO, wracają po nowe. Najlepiej to widać po działaniu naszego sklepu przy Chmielnej 21. Przychodzą do nas ludzie, którzy kupowali jeszcze w pawilonie, a potem w naszej pracowni na Wilczej i teraz przychodzą tutaj.
Jacy klienci do Was przychodzą?
Ł.L.: Mamy bardzo dużą pulę stałych klientów. Z racji tego, że trochę nam się zmienia styl, są oni bardzo zróżnicowani, stąd nasze trzy linie (różowa, czarna i szara – przyp. red.). Zaglądają też do nas osoby zaciekawione tym miejscem, ale tak naprawdę nie wiedzą czego się spodziewać, czy jest tu drogo, czy tanio. Naszą grupą docelową są ludzie interesujący się sztuką, kulturą, społeczeństwem obywatelskim, przemianami społecznymi. Ludzie, którzy mają wiele pasji, i którzy bardzo doceniają ładny design, chcą otaczać się ładnymi przedmiotami. Bardzo często kupują u nas osoby, które interesują się modą. Nie mamy ambicji ubierania tylko bogatych ludzi, bo to jest głupie.
Fajne jest to, że Twoje ubrania żyją i chodzą sobie po ulicy razem z tobą.
Bartek, nie mogę pominąć bardzo ważnej kwestii, która jest ściśle związana z Twoim wizerunkiem! Chodzi o turban, który zawsze masz na głowie…
B.M.: Tak Turban kojarzy się ze mną, choć nie noszę go od pokazu Jungle Gardenia z 2012 roku. Po prostu mi się znudził.
Skąd wziął się w Waszym logo czarny kruk?
Ł.L.: Po pierwsze, jest to hołd złożony naszym korzeniom. To była pierwsza inspiracja naszej teaserowej kolekcji, która nie została pokazana. Inspirowana była pracami nowojorskiej artystki fotografującej martwe kruki, które dostraja biżuterią. Drugie wytłumaczenie jest takie, że zawsze bawiło nas korporacyjne podejście do marek, np. polo Ralph Lauren czy logo Lacoste. W przeciwieństwie do nich postanowiliśmy, że będziemy mieli taki znaczek na opak, prześmiewczy, innymi słowy – korporacja z czarnym humorem. A tak poza tym, kruk to nasz ulubiony ptak. Bartek bardzo lubi ptaki, które są zresztą bardzo inteligentne. Kruk ma symbolikę celtycką, uznawany jest za ptaka przełamującego czar, magicznego. Jako ZUO CORP. jesteśmy numerologicznie szóstką, co oznacza, że odniesiemy sukces (śmiech).
A nie czujecie się trochę jak biały kruk polskiej mody?
B.M.: Nie. Takich białych kruków jest bardzo dużo. Tutaj wszystko jest po prostu unikatowe i bardzo oryginalne.
Rozmawiała: Anna Jankowska
Zdjęcia: Ola Kowalska/Vers-24
For Vers-24, Warsaw